"Pierwsze Koty Robaczywki" I KARINA BONOWICZ - Nowy Jork
TYTUŁ: Pierwsze koty robaczywki
AUTOR: Karina Bonowicz
WYDAWNICTWO: PRUSZYŃSKI I S-KA
Ida kończy studia, po czym… znów trafia do szkoły średniej, tym razem jako belferka.
Tam przyjdzie jej zmagać się nie tylko z nową maturą, Myszorem, Dywanową i resztą niezbyt atrakcyjnego ciała pedagogicznego, ale także z uczniami, w których buzują hormony. Na dodatek zacznie bić rekord w stawianiu się na dywaniku (tureckim!) u dyrektora wuefisty i ratowaniu z opałów współlokatorów: fanatycznej wielbicielki szpinaku Ady i jej pokręconego chłopaka Qrka. Żeby tego było mało, na głowie będzie miała ucznia czującego do niej miętę oraz byłego chłopaka – egocentryczną gwiazdę dwóch reklam i jednego serialu – z którym rozstała się z bardzo ważnych powodów, których zupełnie sobie nie może przypomnieć.
(FRAGMENT KSIĄŻKI AUTORSTWA KARINY BONOWICZ)
Kiedy dzwoni budzik i nie następuje Armagedon
Znów miałam ten sen. Gonił mnie matematyk z zeszytem do trygonometrii i wykrzykiwał jakieś obelżywe słowa, które w rzeczywistości były wzorami na tangensy i cotangensy. Zawsze zastanawiałam się, czy odpytujący mnie matematyk nie obraża mnie przypadkiem, bombardując niezrozumiałymi słowami. Jakoś nigdy nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Gdybym kiedykolwiek zakochała się w matematyku (marne szanse, ale życie bywa czasem przewrotne), nie byłabym w stanie – nawet z miłości do niego – zaprzyjaźnić się z logarytmami. A jak wiadomo, wiążąc się z chłopakiem, wiążesz się z jego kumplami. Eh… Nienawidzę szkoły. Nienawidzę szkoły. NIENAWIDZĘ. NIE – NA – WI – DZĘ. Brrr… Mamroczę te słowa jak mantrę, zakrywając głowę poduszką. Znamienne jest to, że zaczął się wrzesień, co oznacza, że te poranne medytacje potrwają jeszcze minimum 10 miesięcy. Niektórzy po przebudzeniu modlą się do Allacha, Buddy albo Zbyszka Nowaka. Moim rytuałem jest litania nieprzyzwoitych słów, które – wierzcie mi – nie mają nic wspólnego z tangensami i cotangensami. Otworzyłam jedno oko, modląc się, żeby nastąpił Armagedon, potop albo przynajmniej nie okazało się, że jest już ta przeklęta siódma. Niestety, wszystko wskazywało na to, że świat ma się dobrze i nic nie ocali Idy Werner. Zrezygnowana sięgnęłam po komórkę, którą wczoraj Z PREMEDYTACJĄ wepchnęłam pod łóżko i soczyście zaklęłam, kończąc w ten uroczysty sposób powitanie nowego dnia. Była ósma! Tak oto modlitwy, żeby nie było siódmej, zostają wysłuchane. Uważaj, o co prosisz, Ida, może się spełnić. Tylko niekoniecznie po twojej myśli. Ok, spokojnie, tylko SPOKOJNIE. Muszę znaleźć jeansy, t-shirt i trampki. Tak, tak, wiem. Sto razy obiecywałam sobie, że nie będę co rano brać udziału w akcji pod hasłem: W POSZUKIWANIU ZAGINIONEJ GARDEROBY. Panie Boże, Absolucie czy Ktokolwiek, OBIECUJĘ, że nie będę rzucać ciuchów gdzie popadnie, tylko błagam, niech się wreszcie znajdą te cholerne jeansy i niech nie będą poplamione! To był ostatni raz! Naprawdę. No, dobrze, może PRZEDOSTATNI (wolałabym jednak zostawić sobie jakiś margines błędu). Na szczęście (albo: o zgrozo) jeansy leżały najspokojniej w świecie pod łóżkiem. Z resztą nie było już tak łatwo. Stanik wplątany był w rękaw t-shirta, skarpetkę do pary szlag trafił, a trampki nie były pierwszej świeżości. Po drodze do łazienki potknęłam się o stos czasopism, które zamierzałam sprzątnąć jakieś pół roku temu. Między myciem zębów a czesaniem włosów (obie te czynności, jak wiedzą wszystkie kobiety na świecie, można wykonywać równocześnie) spróbowałam obliczyć, ile czasu zajmie mi jazda metrem. Nigdy nie byłam dobra z matmy, ale nawet będąc kompletnym matematycznym IMBECYLEM można sobie obliczyć, że się nie zdąży. A przecież mogło być gorzej. Mogłam przecież należeć do TYCH kobiet, które – zanim wyjdą – muszą:
– umyć, wysuszyć i wymodelować włosy,
– spryskać je lakierem, względnie wetrzeć w nie żel albo piankę,
– nałożyć podkład, cień i takie tam,
– obrysować oczy kredką,
– wyskubać i przyciemnić brwi,
– wytuszować rzęsy,
– pomalować usta,
– wciągnąć rajstopy, pończochy, ewentualnie popularne „antygwałtki”,
– zdecydować, która „góra” pasuje do „dołu” albo odwrotnie,
– dobrać buty i dodatki,
– spryskać się perfumami, a potem wetrzeć je odpowiednio w: nadgarstki, miejsce za uszami i między piersiami,
– etc., etc., etc.
Boże, musiałabym robić to dzień wcześniej. Albo dwa. – Witaj, szkoło – pomyślałam, wybierając numer taksówki. – A niech to szlag!
Szukajcie, a znajdziecie się tam, gdzie nie chcecie
Nie wiem jak wy, ale widok pustego holu i wyludnionych korytarzy szkolnych zawsze wywołuje u mnie bliżej NIEOKREŚLONY niepokój. Zwłaszcza rano. I zwłaszcza kiedy nie możesz sobie przypomnieć, gdzie masz pierwszą lekcję. Może czas wreszcie zacząć nosić ze sobą plan lekcji… A może powinnam go sobie zaszyć w ubraniu jak chorzy na Alzheimera? Albo nosić w plastikowej szpitalnej bransoletce? Zaryzykowałam i zajrzałam do torby. Przetrząsanie własnej torby może dać NIEKIEDY zdumiewające efekty, toteż poszukiwania planu zajęć pozwoliły mi w rezultacie na znalezienie m.in. awizo sprzed trzech tygodni, ulotki reklamową jadłodajni „U Dziada” i gałki od kaloryfera, która odpadła przedwczoraj. Takie poszukiwania dają również niemal stuprocentową gwarancję nieznalezienia tego, czego się szuka. I w tym wypadku nie mogło być inaczej.
– Lekcje zaczęły się 15 minut temu – usłyszałam za sobą głos i nawet nie będąc jurorem „The Voice of Poland miałam niezachwianą pewność, że jego właścicielką jest wyjątkowo wredne stworzenie. Odwróciłam się, choć nie byłam na „tak” i wcale nie chciałam, żeby była w mojej drużynie.
– Słucham? – spytałam, żeby zyskać na czasie, bo trochę mną wstrząsnął widok mojej interlokutorki. Przede mną stała… MYSZA, tak, MYSZA w okularach „BrzydUli”, szczerząca wiewiórcze zęby. Niewątpliwie należała do tych dziwnych wybryków natury, które powstały pod wpływem migreny Pana Boga. Tak, z pewnością Pan Bóg miał gorszy dzień i stworzył krzyżówkę wiewiórki z myszą, a następnie ubrał w sukienkę. Zanim jednak wymyśliłam jakąś błyskotliwą ripostę, otworzyły się drzwi dyrektora i tubalny, niezwiastujący niczego dobrego głos z offu zahuczał: Zapraszam!
Dyrektor prezentował wyjątkowo NIENACHALNY typ urody. Był wielkim, zwalistym facetem, który nosił adidasy do garnituru. Kiedy rozejrzałam się po jego gabinecie, zrozumiałam, dlaczego. Dyrektor okazał się być byłym sportowcem i wuefistą. Też chyba byłym, bo nie sądzę, żeby biegał w garniturze po sali gimnastycznej. Usiadłam i odruchowo schowałam pod krzesło stopy w trampkach, które – jak już wiemy – nie były pierwszej świeżości. Zaszurałam nimi po dywanie. Nie wiem, jak to możliwe, ale w każdym gabinecie każdego dyrektora na podłodze zalega TURECKI dywan. Przechyliłam głowę, żeby przyjrzeć się bliżej hipnotyzującym tureckim wzorkom. Dyrektor chrząknął znacząco.
– Ładny dywan – zagaiłam.
Dyrektor spojrzał pod nogi, a mój wzrok mimowolnie powędrował do jego adidasów. Usiłowałam przeczytać nazwę firmy, ale nie byłam w stanie ustalić, czy są to buty firmy „Adidos” czy „Abibos”.
– Przypomnij mi, które to spóźnienie? – podniósł jedną brew. Rozumiem, że miało to zrobić na mnie wrażenie.
– Dopiero drugie – odpowiedziałam tonem mogącym w niektórych kręgach uchodzić za bezczelny.
– W ciągu dwóch dni??? – teraz podniosły mu się obie brwi, co mu urody nie dodawało.
– Czy to moja wina, że druga linia metra buduje się tak długo?
Dyrektor patrzył na mnie, jakby właśnie wyrosły mi czułki.
– Co???
– Mogę już iść? – podniosłam się. – Inaczej będę spóźniona jeszcze bardziej, co może być mi policzone jako jutrzejsze spóźnienie.
Skinął głową, choć minę miał dość głupią.
– To się nie powtórzy – odwróciłam się przed samymi drzwiami, żeby go udobruchać.
– Nie zapomniałaś o czymś?
Odwróciłam się jeszcze raz.
– Dziennik – powiedział z przekąsem, podając mi magiczną księgę każdego belfra.
Pokaż mi swój dowód, a powiem ci, jak się nazywasz
– PIĘĆ MINUT! Nie możecie wytrzymać PIĘCIU minut, tylko drzeć ryje na całą szkołę??? No, nie, niestety tak nie powiedziałam, ale z przyjemnością bym to zrobiła, gdybym tylko mogła. Zerknęłam na dziennik. II d. O profilu, przepraszam, nachyleniu (chyba raczej odchyleniu tego, co to wymyślał) dziennikarskim. Brawo. Jednym słowem, banda pseudointelektualistów, którym się wydaje, że można się nauczyć być Moniką Olejnik w
45 minut. Ok, zatem do dzieła. DZIWNIE to wszystko wygląda od drugiej strony, tj. od strony tablicy. W pierwszym odruchu miałam ochotę usiąść w którejś z ostatnich ławek, ale w porę się powstrzymałam. Niestety, Ida, nie dzisiaj. Chciałaś być panią od polskiego, to szczekaj. Z tym „chciałaś” to chyba jednak lekka przesada…
– Wiem, że jest piętnaście minut po dzwonku, ale kwadrans akademicki może obowiązywać tylko mnie. Was tylko wtedy, kiedy wymyślicie na tyle prawdopodobną wymówkę, że wam uwierzę. Jasne? – spojrzałam na rzędy markowych kurtek, emo grzywek, dredów, landrynkowych t-shirtów, metalowych śrubek wkręconych w uszy, etc. Boże…
– Świetnie. Nazywam się Ida Werner i będę miała tę przyjemność (wątpliwą – dodałam w myślach) prowadzić w tym roku z wami zajęcia. Warto zapamiętać sobie moje nazwisko – nabazgrałam je pospiesznie na tablicy. – To na wypadek, gdybyście wpadli na pomysł nasłania na mnie swoich rodziców już na pierwszej wywiadówce.
Odwróciłam się w stronę młodzieży, zastanawiając się, czy JUŻ pokazali ŚRODKOWY PALEC za moimi plecami.
– Gdzie jest pani Kranz? – usłyszałam gdzieś z ostatniej ławki.
Dobre pytanie. No, właśnie, gdzie jest pani Kranz? Zaraz, zaraz. Czy to nie ona przypadkiem UCIEKŁA przed wakacjami z księdzem, który rzucił sutannę? Jestem więcej niż pewna, że te małe padalce DOSKONALE wiedzą, co się stało z ich polonistką. Wiem, jak rasowy hipokryta powinnam teraz powiedzieć: Drogie dzieci, otóż pani Kranz …
a) postanowiła samotnie opłynąć świat,
b) pojechała do Afryki propagować poezję Czesława Miłosza,
c) poczuła powołanie i oddała się kontemplacji w klasztorze Szaolin.
Zamiast tego jednak…
– Miałam nadzieję, że wy mi powiecie – uśmiechnęłam się złośliwie.
– My nic nie wiemy – oburzyła się jakaś zblazowana blondyna z kolczykiem w nosie.
– Skoro wy nic nie wiecie, a jesteście tu dłużej niż ja, to jak myślicie, z kim jest coś nie tak? – odpowiedziałam w podobnym tonie i uznałam sprawę za zamkniętą. Po klasie przebiegł szmer. Albo szykują się do wsadzenia mi kosza na głowę, albo…
– Przepraszam … – usłyszałam z trzeciej ławki. Głos należał do właściciela wyjątkowo BEZCZELNEJ facjaty.
– Tak?
– Ile ma pani lat?
Uniosłam brew. Smarkateria wstrzymała oddech. Rozumiem, że zgodnie ze scenariuszem, powinnam się teraz oburzyć, wpisać odpowiednią adnotację do dziennika i zwołać spotkanie z rodzicami. A, niedoczekanie!
– Ile bym nie miała, jestem dla ciebie za stara – odpowiedziałam niedbale.
Klasa wybuchła śmiechem. Acha, zatem państwo posiadają JAKIEŚ poczucie humoru. Może jednak da się z nimi wytrzymać. Zerknęłam do dziennika.
– Ok, jak to się mówi, pokaż mi swój dowód, a powiem ci, jak się nazywasz. Proponuję, żeby każdy się przedstawił i powiedział, co ostatnio czytał.
Wiem, wiem, to cios PONIEŻEJ pasa, ale czemu nie spróbować? Mnie nikt nigdy nie pytał o to, co ostatnio czytałam. Nauczyciele, a potem wykładowcy zakładali, że człowiek świata nie widzi poza lekturami szkolnymi, mało tego, że lista lektur zaspokaja wszystkie lekturowe potrzeby młodego człowieka. Jak to? Miłosz cię nie zachwyca? Szymborska nie powala?
A, fe. Wstydź się! Oczywiście moje ambitne przedsięwzięcie może być NIEWYMIERNE, bo – jak znam życie – co poniektórzy będą próbowali przyszpanować, tj. zabłysnąć. Zresztą, nawet jeśli będą mi mydlić oczy jakąś superambitną pozycją, zawsze można ich dopytać o szczegóły. Wiem, wiem, to wyjątkowo wredne, ale skutecznie studzi zapał efekciarzy.
Kwadrans później
Bilans, niestety, FATALNY. Albo nie czytali nic oprócz programu TV i nazw przystanków, albo ostatnią książką, jaką mieli w ręku było opracowanie lektur z zeszłego semestru (tak, tak, łatwo to można sprawdzić). W zasadzie powinnam się cieszyć, że W OGÓLE potrafią czytać. To chyba dobrze, że młodzież jest choć trochę piśmienna. Inaczej mogłaby nie odczytać skrótu WC na drzwiach. A, przepraszam, czasami mamy pismo obrazkowe. Ale nawet wtedy przydaje się znajomość nauki mądrej i pięknej (blee…), czyli GEOMETRII.