z cyklu "Modus operandi" - Mniejsi Bracia | IZABELA WINSCH - Kraków
Jest rok 2021. Kiedy wracam do domu czeka na mnie „komitet powitalny” w składzie: Sauron, Aimee, Tosia. Trzy koty, które zmieniły nasze życie. Ale zanim nastała era „futrzaków”, naszych Braci Mniejszych było znacznie więcej.
Moja wielka przygoda z „małym zoo” zaczęła się w pewien bożonarodzeniowy poranek. Byłam wtedy uroczą sześcioletnią blondynką, która marzyła o zwierzątku. Owego poranka na stołeczku, tuż przy choince czekało na mnie akwarium. Nic specjalnego, powiecie, ot kilka gupików, trochę kamyczków i roślinka. Dla mnie i dla mojego Taty było to jednak „coś”. Kilka lat później mieliśmy w domu około tysiąca litrów wody (sic!), akwaria zajmowały większość ściany w salonie. Wieczorami, kiedy wszyscy szli spać stanowiły przepiękny widok: kolorowe rybki, ceramiczne zamki, egzotyczne rośliny - takie małe National Geographic w domu. Delikatnie szumiące filtry napowietrzające, błękitna woda i małe ławice różnej maści rybek cieszyły oko i koiły nerwy. To było moje pierwsze doświadczenie z żywymi stworzeniami. Byłam z siebie dumna, wreszcie byłam za coś odpowiedzialna. Karmienie rybek, dbanie o to by woda była czysta, czasami dodawanie do wody nadmanganianu potasu, kiedy były chore, stanowiło dla mnie naukę, że w życiu zdarza się tak, iż ktoś jest od nas zależny i bez względu na to jakie mamy prywatne plany, o ich dobro należy zadbać przede wszystkim.
Mówią, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Z czasem rybki były bardziej Taty niż moje, a ja chciałam dalej „swojego” zwierzaczka. I tu w sukurs przychodzi impreza hodowców kanarków. Jednym z nich jest mój Dziadek. W jej trakcie odbywa się loteria i ku mojemu zaskoczeniu „wygrywam” kanarka. Od Dziadka dostaję kanarka, którego on sam nazywa „czajnikiem” - to takie kanarki, które pięknie i głośno śpiewają. Jak się okazało mój swego czasu wygrywał konkursy. Mój żółtopióry lokator otrzymuje imię Kuba. Z biegiem czasu Kubuś otrzymuje wolność - nie mam serca trzymać go w małej klatce, kiedy tylko jestem w domu drzwiczki od jego domku są otwarte a on z upodobaniem maniaka wije gniazdo w moim warkoczu. Kuba staje się atrakcją każdej imprezy - dumny niczym paw siedzi na moim palcu by gdy tylko to jest możliwe rozprostować skrzydła i wykąpać się w Mirindzie (nie, nie jest to lokowanie produktu). Przy Kubie uczę się cierpliwości. Mój pierzasty kumpel był dzikuskiem, oswojenie go zajęło mi kilka miesięcy, nie raz, nie dwa uszczypnął mnie swoim uroczym dziobkiem. Klatka, którą zajmował była mocno nadwyrężona czasem, w ręce - moje własne ręce idą pędzel i srebrzanka, oraz lutownica. Będąc niespełna ośmioletnią dziewczynką wiem czym jest kalafonia i jak naprawić klatkę. Od tamtej pory kocham majsterkować, przybijam gwoździe, skręcam meble, jestem niezależna.
Jak się później okazało Tata znowu połknął bakcyla. Od jednego samotnego Kuby doszliśmy do co najmniej pięćdziesięciu ptaków w domu. Kanarki, papużki faliste, ryżowce, mewki japońskie - do wyboru do koloru. Razem z tatą robiłam budki lęgowe i gniazda. Nie jestem w stanie zliczyć, ile jajek zostało zniesionych i ile piskląt się wykluło, ale pamiętam, jak się sprawdza czy z tego jajka „coś” będzie. I tu kolejna dosyć niespodziewana lekcja: wykluwa się kilka papużek, niestety jedna z nich notorycznie jest wyrzucana z gniazda. Tata mówi, że jest słaba i nie przeżyje. W ustach hodowcy i w uszach osoby, która cokolwiek wie na temat ptaków te słowa są jak wyrok. Była jedna pusta klatka i prosta decyzja: wykarmię ją. Codziennie gotuję jajko, ucieram z bułką tartą i makiem a później karmię zapałką. Udało się. Uratowałam ptasie życie, zostałam papuzią „partnerką”. „Mój papug” ma się dobrze, kilka lat spędzamy razem. I tak przychodzi moment, kiedy wyjeżdżam na długie wakacje. dzwonię do domu i pytam się czy wszystko w porządku, jak moja papużka. Zapada niezręczna cisza, ale Mama tłumaczy, że wszystko jest okay. Wierzę. Po powrocie okazuje się, że moja papużka jest łysa, zostały jej tylko pióra na głowie. W pierwszym momencie myślałam, że jest chora. Mój pierzasty przyjaciel wyrwał sobie pióra z rozpaczy. Do dziś nie wiem jaki jest poziom odczuwania przez zwierzęta emocji. Nie raz, nie dwa zastanawiałam się nad tym i dalej nie znajduję odpowiedzi, ale to co wtedy się stało nauczyło mnie głębokiego szacunku do zwierząt, one się naprawdę przywiązują bezwarunkowo. Jest rok 1997 - tzw. „Wielka Powódź” w Polsce. Odkąd pamiętam karmę dla ptaków robimy sami, kupujemy proso, konopie, siemię lniane, mak. Tata pyta sprzedawców czy ziarno nie było zalane. Było. Zanim wychwytujemy spleśniałe konopie nasz ptaki padają jeden po drugim, moja ukochana papużka też - uczę się, że ludzie kłamią.
Gdzieś pomiędzy rybkami i ptaszkami pojawiły się w naszym domu świnki morskie. Po latach błagania udało się przekonać Mamę, że dam sobie radę. Alf (łaciaty) i Basia (albinoska z czerwonymi oczkami). Moje pierwsze nauki o seksualności ssaków - bardzo szybko okazało się, że „turkotanie” Alfa ma swoje konsekwencje w postaci trzech osesków. Ku mojemu rozbawieniu (dzisiaj) to właśnie Tata robił za akuszerkę. Nauka bezcenna - Baśka zjadła łożysko - WEGETARIANKA! Po głębszym przemyśleniu mając jakieś trzynaście lat stwierdziłam, że ma to sens - w środowisku naturalnym oseski były narażone na pożarcie przez drapieżniki.
Wszystkie zwierzęta są „moje”, może z wyjątkiem psów, które po prostu toleruję, jednak moją największą miłością są koty. Kiedy zastanawiam się skąd się wzięła przed oczami mam kolekcję pocztówek mojej Mamy. Wśród nich znajduje się seria z kotami. Druga rzecz, która przychodzi mi do głowy to wspomnienia z wakacji u pradziadków. Mieszkali na wsi na Lubelszczyźnie w bielonej wapnem chałupie. Każdego dnia zaglądała do nich srebrnoszara pręgowana kotka nazywana po prostu Kocicą. Kocica towarzyszyła im wiele lat a ja każdego roku niecierpliwie czekałam na to, żeby znowu ją pogłaskać. Zanim nastała era Kocicy była era Maćka. Maciuś był krzyżówką żbika i kota. Uwielbiał świeże jajka (podprowadzał je prosto z kurnika) i oczywiście kurczaki. Kiedy kolejny raz pradziadek nie dostał na śniadanie jajecznicy, wsadził Maćka do kartonu a karton do pociągu do Lublina. Maciuś wrócił po kilku miesiącach i zapewniono mu dożywotnią przepustkę na podbieranie jajek.
Rodzice nigdy nie zgodzili się na kota w domu „bo to za duża odpowiedzialność”. Jedną z pierwszych rzeczy jakie zrobiłam po „pójściu na swoje” było przygarnięcie kota. Najzabawniejsze było to, że mniej więcej rok później moi rodzice stali się opiekunami uroczego rudzielca zwanego Jantarem, ot taki chichot losu. Przez kilka lat razem z Pipi jeździłam do rodziców co weekend. Potem przyszedł moment, w którym dla wszystkich stało się to uciążliwe: rozdzielanie Jantara i mojej kotki kończyło się zawodzeniem pod drzwiami obu kotów. Podjęliśmy decyzję, że dla dobra czworonogów będą razem i tak Pipi przeprowadziła się do moich rodziców na stałe. Minęły lata i nadszedł dzień, w którym życie moje i syna zostało wywrócone dosłownie na głowę. To jest moment, w którym zaczyna się nasza wspólna podróż przez życie z naszym uroczym „komitetem powitalnym”. Jak wspomniałam na wstępie mam trzy koty: Saurona, Aimee i Tosię, troszeczkę ku mojemu zdumieniu każdy z nich ma naprawdę inny charakter, inne umiejętności. Stanowią trio jedyne w swoim rodzaju i szczerze kochamy je wszystkie razem i każdego z osobna. Niezmiennie każdego dnia jestem zafascynowana tym jak ze sobą się dogadują i w jaki sposób wchodzą z nami w interakcję. Mimo, że jestem tzw. „Kociarą” dopiero niedawno odkryłam, iż koty nie komunikują się ze sobą miauknięciami a tzw. mową ciała, w większości przypadków werbalizują swoje potrzeby przebywając z nami. Każdy z moich kotów porozumiewa się z nami w charakterystycznym dla nich sposób - nie miauczą „tego samego” sygnalizując te same potrzeby. Mają też swoje „fetysze”: Sauron uwielbia zielone oliwki - odrobina zalewy wylana na blat lub podłogę oznacza godzinę tarzania się w tym miejscu. Aimee uwielbia szczotki - szczotka w zasięgu wzroku (i futra) oznacza „samoczesanie się” i kizianie. Tosia lubi być w centrum uwagi, najlepiej wtedy, kiedy rozmawiam przez telefon i mam wolną rękę i „przecież mogłabym ją głaskać”, domaga się tego głośno powodując konsternację rozmówcy (czy nie robię kotu krzywdy), a jakby tego było mało jednym pazurkiem zahacza o moją dłoń próbując pociągnąć ją na swoją głowę w celu wiadomym.
Bez zwierząt mój dom, moje życie były by puste. Mimo, że nie są centrum wszechświata są naszymi domownikami - mają swoje miejsce w naszych sercach, domu, myślach - są dopełnieniem.
Według naukowców obcowanie ze zwierzętami powoduje obniżenie ciśnienia, redukcję stresu, w dalszej perspektywie redukuje prawdopodobieństwo depresji. Dzięki nim dzieci uczą się empatii, odpowiedzialności, rzadziej chorują i raczej nie mają alergii.
Warto pamiętać, że zwierzę to nie zabawka, kiedyś przestanie być uroczą futrzaną kulką i stanie się dorosłym psem czy kotem. Zwierząt nie kupujemy w prezencie pod choinkę bez uzgodnienia z potencjalnymi opiekunami.
Ze względów lokalowych, zawodowych czy też chorób, nie każdy z nas może sobie pozwolić na takiego dodatkowego członka rodziny. Ale mimo to, możemy im wszyscy pomóc. Jest wiele fundacji, schronisk, organizacji działających na rzecz zwierząt, które chętnie przyjmą każdy grosz. Okażmy serce tym, którym się nie powiodło. Jeśli nie możemy dać im domu - dajmy im chociaż pełne brzuszki i dach nad głową. Ja ze swojej strony zachęcam do pomocy w postaci darowizny czy wirtualnej adopcji. Drobny gest a jednak dający nadzieję na lepsze jutro.