Zycie Kolorado
Blog 6_24.jpg

Na skróty

Tam, gdzie skały mają oczy | BOGUSIA CHOCHOŁOWSKA-PARTYKA

Gdzie teraz jest twoja ziemia?
Tam, gdzie pogrzebani są moi zmarli.
— Wódz Szalony Koń

Black Hills - Góry Czarne to duma Południowej Dakoty. Mieniące się ciemnymi odcieniami skały, ni stąd ni zowąd wyrastają w środku Wielkich Równin, trawiastej prerii, gęsto pokrywając się zielonymi lasami. W zagadkowy sposób to maleńkie pasmo górskie geograficznie odstaje od górujących na zachód olbrzymich Gór Skalistych.

Pomnik Szalonego Konia

Dla Siuksów, a bardziej poprawnie Lakotów, te skały to ziemia magiczna, święta. Według ich wierzeń to tu znajduje się axis mundi (centrum świata). Ale historia nie szczędziła tym wzgórzom wojen i cierpień. W latach 70-tych XIX wieku, zaledwie kilka lat po podpisaniu umowy między amerykańskim rządem a plemionami Lakota, która zagwarantowała rdzennym mieszkańcom tę ziemię, na ich nieszczęście, odkryto tu zasoby złota. To odkrycie zapoczątkowało krwawą wojnę, zwaną Wojną o Góry Czarne, która ostatecznie zakończyła się przegraną Lakotów, wspieranych przez plemiona Szejenów i Arapaho oraz “odkupieniem” tych terenów przez rząd Amerykański. Region szybko zarażony został gorączką złota, a dochodowy “złoty interes” odmienił tę ziemię na zawsze. Nowe miasta rosły jak grzyby po deszczu a drogi do złotonośnych pól i nitki kolejowe docierały coraz dalej. Spór o Czarne Góry trwa do dziś, już nie na polach bitwy a w sądzie. A imiona bohaterów tych wojen zapisały się na stałe w historii Południowej Dakoty.

W 1876 roku, pod Little Big Horn, Siódmy Oddział Kawalerii pod wodzą osławionego pułkownika George’a Armstronga Custera dał się zaskoczyć wojownikom Dakota dowodzonym przez charyzmatycznego wodza Szalonego Konia (Crazy Horse). Oddział armii amerykańskiej został rozgromiony w pył, gdy ponad 200 żołnierzy wraz z przywódcą straciło życie. Niecały rok później szala zwycięstwa przeniosła się jednak na drugą stronę. Szalony Koń został pojmany i ostatecznie zginął pchnięty bagnetem w plecy, gdy stawiał opór podczas próby internowania. Miał podobno zaledwie około 30 lat. Około, bo jego data urodzenia nie jest pewna. I tak Crazy Horse stał się nieustraszonym wojownikiem o wolność, legendą, która żyje w pamięci kolejnych pokoleń. 60 lat później, w samym sercu Czarnych Gór, świat znowu o tej legendzie usłyszy.

W “szkolnym” autobusie z wizytą u wodza

W 1939 roku, gdy na świat spadał cień II wojny światowej, pewien rzeźbiarz-samouk zgarnął pierwszą nagrodę na Wystawie Światowej w Nowym Jorku za marmurową rzeźbę wielkiego Polaka, Ignacego Jana Paderewskiego. Zwycięzcą był nieprzypadkowo, syn polskich imigrantów, Korczak Ziółkowski. Urodzony w Bostonie, osierocony już rok później, gdy jego rodzice zginęli niespodziewanie w wypadku, mały Korczak tułał się od jednej do drugiej rodziny zastępczej. Trudne dzieciństwo nauczyło go ciężkiej pracy, a wrodzony upór i artystyczny talent pomogły młodemu chłopakowi zdobyć ostatecznie uznanie artystycznym środowisku Nowego Jorku i Bostonu. Mimo, że nigdy nie studiował rzeźbiarstwa w szkole, jego dzieła mówiły same za siebie i dały mu rozgłos w Bostonie i Nowym Jorku, a później również na świecie. Wygrana na Wystawie Światowej sprawiła, że utytułowany artysta otrzymał zaproszenie od Gutzona Borgluma do współpracy przy słynnym projekcie Mt. Rushmore, czyli znanych “głowach prezydentów”, nad którym prace trwały już od ponad dekady. Dla młodego artysty było to spełnieniem marzeń i pozwoliło mu nabrać nowych doświadczeń w pracy nad monumentalnymi projektami w górskich plenerach. Jak się wkrótce okazało, inny górski projekt już wkrótce zapoczątkuje nowy rozdział w jego życiu, a ostatecznym medium artysty-rzeźbiarza stanie się „czarna” skała.

Otóż, o talencie Korczaka szybko usłyszano też w Black Hills. Narodziła się bowiem wśród żyjących w pobliskich rezerwatach rdzennych mieszkańców tych okolic idea uwiecznienia swojej historii, kultury i bohaterów pomnikiem wyrytym w skale, który byłby darem dla przyszłych pokoleń. Jeszcze w tym samym roku, wódz Henry Standing Bear wysłał do Korczaka propozycję współpracy przy niesamowitym przedsięwzięciu - Crazy Horse Memorial. I tak o Szalonym Koniu znowu zrobiło się głośno. Wkrótce doszło do spotkania dwóch kreatywnych osobowości. Jeden miał marzenie, drugi miał wizję. Korczak pokochał historie ludzi, którzy mieszkali tu od poczatku, opowieści o pasących się na preriach bizonach, o radościach i smutkach, o bitwach wygranych i przegranych, o życiu i śmierci, o legendach i bohaterach. Korczak Ziółkowski podjął wtedy decyzję, która miała zmienić jego życie na zawsze. W jego głowie powstał pomnik monumentalnych rozmiarów, większy niż jakakolwiek tego typu górska rzeźba na świecie. Rozpoczęły się wstępne plany, poszukiwania, pomiary. Tak upłynęły kolejne lata. Ale projekt musiał jeszcze poczekać, kiedy światem wciąż targała wojna. Kiedy Stany Zjednoczone dołączyły do konfliktu, Korczak, w poczuciu obowiązku, zgłosił się na ochotnika do walki. Mimo odniesionych w Normandii ran powrócił do zdrowia i ostatecznie do kraju. Już prawie jako czterdziestolatek, Korczak poświęcił drugą połowę swojego życia Memoriałowy Szalonego Konia, a Czarne Wzgórza Południowej Dakoty stały się jego domem, dziedzictwem, a w końcu grobem.

I tak historia legendarnego wodza i “polskiego chłopca z Bostonu” (jak mawiał o sobie Korczak”) splotły się się już na zawsze. Zaczęło się od gipsowego modelu. Do dziś w Crazy Horse Visitor Center zobaczyć można z bliska to co narodziło się w jego artysty. Podobno wódz Crazy Horse nigdy nie pozwolił zrobić sobie zdjęcia. Wierzył, że skradnie mu to fragment duszy. Dlatego zarówno model, a co za tym idzie pomnik oparte są na opowiadaniach i opisach osób, które znały wodza, tych którzy walczyli u jego boku: długowłosy wojownik z wyciągniętym przed siebie lewym ramieniem, wskazujący palcem na ukochaną ziemię. Na jego głowie pojedyncze pióro, a pod nim pędzący rumak. Skala projektu, który powstał w głowie Korczaka jest ogromna, wręcz niewyobrażalna. Gdy memoriał zostanie dokończony, cała góra będzie największą górską rzeźbą świata, wysoką na 172 i długą na 195 metry. Rozmiarem przerośnie nawet Mt. Rushmore. Trzeba jeszcze było tylko znaleźć odpowiednią górę. Ostateczny wybór padł na położoną zaledwie kilkanaście kilometrów od Prezydenckiego Memoriału, Thunderhead Mountain.

3 Czerwca 1948 roku, w obecności przedstawicieli plemienia Lakota, uroczyście rozpoczęto prace na górze. Pierwsza detonacja odłamała 10 ton skały. I tak rozpoczął się monumentalny projekt, który trwa do dziś. W tym ustronnym zakątku świata, artysta pracował samotnie drążąc otwory w skale, dynamitem wycinał w górze co widział już w swojej głowie. Kawałek po kawałku przebijał się przez tony kamiennej ściany.

Z czasem wieść o projekcie roznosiła się po kraju i zaglądało tu coraz więcej przypadkowych i nieprzypadkowych przejezdnych. Zaczęli dołączać również wolontariusze. Wśród nich była Ruth Ross, młoda entuzjastka sztuki, zafascynowana projektem i jak się później okaże i samym artystą. Między dwójką szybko zaiskrzyło i para pobrała się już w 1950 roku. Korczak wybudował w pobliżu dom z bali dla szybko powiększającej się rodziny. Państwo Ziółkowscy doczekali się 5 córek i 5 synów. Chłopcy pomagali ojcu w pracy na górze, dziewczynki wspierały mamę w obsłudze coraz to liczniejszej liczby odwiedzających. Dom rozbudowywali rok po roku, by pomieścić rosnącą rodzinę i gości, ale i tak pękał w szwach. Wiesz o projekcie roznosiła się dalej i dalej. Praca na górze szła powoli. Korczak nigdy nie zgodził się przyjąć pieniędzy rządowych, aby nie uzależnić od niego losu memoriału. By pokryć koszty pracy, artysta otworzył tartak, potem farmę mleczną. Z czasem głównym z źródłem finansów stały się darowizny i bilety wstępu dla turystów chcących zobaczyć na własne oczy ten coraz sławniejszy projekt. Tak pozostało do dziś. Powoli rosła ilość gości. Więcej turystów oznaczało większe fundusze.

Praca nabierała tempa. Potem otworzono tu restaurację i sklep z pamiątkami. Dziś stary dom Korczaków jest otworzony dla zwiedzających, a wśród dzieł Ziółkowskiego dumnie rozpoznajemy i polskiego orła z marmuru. U podnóża góry wybudowano muzeum z tysiącami eksponatów kultury rdzennych Amerykanów. Dziś jest tu również centrum sztuki i uniwersytet. Wycieczki autobusowe zabierają turystów wyżej prawie do podnóża samej góry, aby zobaczyć pracę z bliska. A praca wre. Mniejsze i większe głazy z łomotem spadają w dół. Niczym na wielkim placu budowy, buldożery spychają z góry co niepotrzebne. To właśnie z tych odłamków wybudowano drogi, dzięki którym maszyny mogą dziś wjechać na samą górę.

Kilkadziesiąt lat temu powstała też kolejka linowa i 741 stopniowe schody, które znacznie ułatwiły wszystkim pracę. Kiedyś Korczak mógł polegać zaledwie na swoim doświadczeniu i dobrym oku. Każda detonacja opierała się na zaufaniu w obliczenia genialnego autora projektu. Dziś pracujący tu inżynierowie mogą liczyć na nowoczesny sprzęt. Komputery i najlepsze laserowe technologie wspomagają ekipę ekspertów by aby nie obciąć za dużo. W kulturalnym kompleksie, nad którym góruje do dziś niedokończony jeszcze monument, artyści z lokalnych plemion oferują programy, które bawią i uczą. Dziś monument odwiedza 1.2 miliona turystów rocznie. Ponieważ nie jest wspierany rządowymi pieniędzmi tempo budowy zależy od jego popularności. Im więcej turystów i darczyńców, tym szybciej toczyć się będą prace. A pracy wystarczy jeszcze na wiele, wiele lat.

Ziółkowski zmarł nagle w 1982 roku. 74 letniemu artyście nie dane było zobaczyć choć jednego ukończonego kawałka fragmentu swojej gigantycznej rzeźby. Udało się to jednak jego żonie, która po śmierci męża przejęła rolę przewodzenia projektem. Prace kontynuowano i w 1998 roku, w uroczystej ceremonii, odsłonięto pierwszą część monumentu, 27 metrową twarz wodza Crazy Horse. Kolejnymi etapami ma być głowa i 80 metrowe ramię wodza, które powoli wyłania się z kamiennych ścian. Gdy Korczak umierał, góra tylko z grubsza przypominała kształty jeźdźca na koniu. Ale artysta pozostawił po sobie wiele dokładnych wskazówek jak dokończyć to monumentalne dzieło. Wraz z żoną mozolnie spisali krok po kroku tajniki swojej wiedzy. Ruth znała tę górę na pamięć. Spędziła resztę swojego życia będąc wielkim ambasadorem projektu. Jej ogromny wkład w jego powodzenie jest nieoceniony. Odeszła w 2014 roku do końca kontynuując dziedzictwo męża. Dziś dzieci i wnuki Ziółkowskich niosą tę tradycję dalej. Całym sercem zaangażowani są w projekt, którego ukończenie było marzeniem rodziców i wielu pokoleń rdzennych mieszkańców tej ziemi.

70 lat od pierwszej detonacji na górze, Crazy Horse Memorial Foundation, na czele z córką Ziółkowskich, Monique kontynuuje prace nad pomnikiem Szalonego Konia. Co mogło wydawać się kiedyś niewykonalnym zadaniem, dziś ma poparcie wielu. Prace znacznie nabrały tempa. Spowalniają je tylko pogoda, szczególnie letnie burze, bo bogate w żelazo granitowe skały przyciągają pioruny. Dlatego wbrew pozorom, zimą pracuje się łatwiej. Gdy monumentalny projekt będzie już prawie ukończony, z kawałków odłamanych skał, na kamiennej głowie wodza zamontowane ma zostać kilkumetrowe pióro, które będzie też piorunochronem. Pochowany u podnóża góry, w przygotowanym przez siebie grobie spoczywa artysta-geniusz, rzeźbiarz-samouk, “szaleniec” - marzyciel, który wziął na swoje barki projekt monumentalny, wielki jak góra, większy niż jego życie. W kamieniu chciał wyryć historię tej ziemi by historii jej rdzennych ludzi nigdy nie wymazano z pamięci. Historia tego miejsca stała się również historią jego rodziny. Przedsięwzięcie, które wydawać by się mogło ponad siły jednego człowieka, dziś niosą na swoich ramionach jego dzieci i wnuki. Ziółkowski mawiał, “Każdy ma jakąś górę. Ja rzeźbię swoją.”

Z jego góry spadły już miliony ton skały. Korczak zmarł, długo zanim góra przypominała choć trochę to co wymyślił w głowie. Być może już zaczynając wiedział, że nie będzie mu dane dokończyć dzieła. Dokończą ci, których zainspirowała jego silna wola i historia tego miejsca. “Może zajmie sto lat - co to za różnica? Jedna minuta, jedna godzina, jeden rok? Czyż czas nie jest pojęciem względnym?” - mówił Korczak. Ciężko przewidzieć, kiedy projekt zostanie ukończony. Przy takim rozmiarze przedsięwzięcia, jest to niemal niemożliwe do oszacowania. Nam pozostaje tylko mieć nadzieję, że jeszcze za naszego życia.mmmm

Katarzyna Hypsher