Zycie Kolorado
Blog 5_24.jpg

Na skróty

Prostota życia | ANNA STOCH

Jeżeli szczęście miałoby imię miesiąca, bez wątpienia byłoby Majem, gdyby miało zapach- pachniałoby bzem, gdyby miało dźwięk- brzmiałoby skowronkiem. Maj niesie z sobą życie, ciepło, świeżość. W świecie elektroniki, konsumpcji i wygody łatwo jednak zagubić zmysł obserwacji świata wokół nas. Smutną, choć nieuniknioną częścią dobrobytu jest zanik potrzeby samowystaczalności.

Cañon City ma sporą populację Menonitów. Nie czuję się na siłach, by choćby pośrednio zagłebiać się w ich etnologię, bardziej chodzi mi o to, co spotyka oko i jak w naszym przypadku - żołądek. My, dzieci Polskich Gór, wychowani na wszekiego rodzaju serach, własnej produkcji wyrobach masarskich, przydomowych ogródkach z własnego wysiewu jarzynami i owocami (jakkolwiek limitowane one były), mamy jakby we krwi potrzebę onecności natury wokół nas. Dobrze, żeby przy domu był choćby skrawek ziemi, zdolnej do uprawy. Kolorado niestety nie oferuje dużych możliwości w tej kwestii. Ziemia nieurodzajna do granic, deszczu brak. Na szczęście mamy prawa do wody z rzeki, więc coś tam zawsze urośnie w szklarni. Resztę lokalnych produktów zapewniają Menonici. Od dobrych kilku lat bierzemy od nich świeże mleko. Dzieci niespecjalnie chcą je pić, ale przecież mleko to studnia możliwości. Tak więc mamy domowy twarożek, śmietanę, okazjonalnie masło, czasem, kiedy mleka jest więcej- oscypki albo korboce. Rodzina, od której kupujemy mleko mieszka w skromnym, zadbanym domu, ulokowanym na obrzeżach kilkudziesięciu akrowej farmy. Od północy dom ozdobiony jest ogródkiem starannie wyplewionych jarzyn. Wokół z reguły bawi się gromadka małych dzieci. Kilkadziesiąt metrów od domu, w oddzielnym większym ogrodzie pasą się kozy, owce, koń i kilka krów. Z pobliskiej stajni dobiega krząkanie świni, może dwóch. Czasem na ganku siedzi młoda dziewczyna, matka gromadki, pan, z którym „robię biznes”, to jej ojciec. Trzy pokolenia pod jednym dachem, czas odliczany porami roku, skromne ubranie, dzieci pod troskliwą opieką mamy albo babci.

Obserwując ich, nie mogę się pozbyć myśli, że właśnie tak my dorastaliśmy. Z resztą jakaś cząstka tęskni do tamtej prostoty i stale jej szuka. Patrząc na nich, widzę mojego tatę z kosą, różnorodność trzody wokół domu przypomina, że towar na półkach w sklepie jest rzeczą względną. Człowiek potrafi być istotą samowystarczalną, zakładając oczywiście, że ma dostęp do ziemi i wody. Stodoła mojego brata w Polsce, pod troskliwym okiem taty, wygląda podobnie. Jest świnka, dwie czy trzy krowy, koń, kilka kóz, kury hoduje sąsiadka. Mają swoje mięso, mleko i jego pochodne, jarzyny rosną w ogródku. Mama ma piec piekarski, w którym w razie braku prądu może piec chleb i nie tylko. Nie używa go zbyt często, bo piekarnik szybszy i wygodniejszy, w razie awarii jest jednak gotowa. Podczas ostatniej burzy śnieżnej zerwało przewody elektryczne. U nas nie było prądu tylko przez trzy czy cztery godziny, w niektórych miejscach przez kilka dni. Brak prądu, ogrzewania, możliwości gotowania, brak ciepłej wody przywiódł do nas całą masę ludzi z okolicy. Nie było między nimi ani jednego Menonita. Radzą sobie. Lubię myśleć, że my też byśmy sobie poradzili. Jakoś. W końcu thermomix nie jest niezbędną do życia rzeczą. Ręcznie wyrabiany, staropolski chleb zrobię z „zamkniętymi oczami”, gorzej z tym piekarnikiem, ale myślę, że mój mąż i z tym by się uporał w razie kryzysu.

Podhalański koń - “maskotka” - mojego brata

Na północnych przedmieściach Chicago, bodajże w Waukegan, na rogu dwóch głównych ulic (za nic nie mogę sobie przypomnieć których) była (a może nadal jest) ogrodzona wysokim płotem z siatki, farma. Latem można było dojrzeć pracujących ludzi. Uprawy mieli zróżnicowane, jeden skrawek był pokryty ziemniakami, inny kukurydzą, kawałek dalej rosła kapusta, obok były ułożone snopki zboża, nie bale, ale snopki, jak na polskiej wsi. Wszystkie maszyny rolnicze, od pługa po wóz z żelaznymi kołami, były przystosowane do zaprzęgu. Kiedyś widziałam dwa piękne, zadbane kasztanki ciągnące wóz z sianem. Działo się to wszystko podczas mojego pierwszego lata w U.S.A. O Amiszach ani Menonitach nie słyszałam w życiu. Nie mogło mi się pomieścić w głowie, że w Ameryce, tak przesyconej wszelkiego rodzaju technologią, ktoś kosi zboże kosą, jak mój dziadek i tata.

Dziś i w Polsce, w polu królują traktory i kombajny, bo szybciej i łatwiej. Na podhalańskiej wsi wciąż jednak można się natknąć na wóz, ciągnięty przez wyczesanego do połysku konia. Mój brat z tatą też mają jednego. Trudno go nazwać zwierzęciem do pracy, jest raczej maskotką na pokaz. Okazjonalnie zaprzęgają go do przeciągnięcia kłody drewna albo wozu ze świeżo skoszoną trawą. Zimą okazjonalnie ciągnie sanki w kuligu. Stanowi radość i dumę mojego brata. W trudzie codziennego zabiegania łatwo zapomnieć, że prostota jest nie tylko zdrowsza, ale może nas uszczęśliwiać. Dzięki ciężkiej pracy mojego męża, niemal od dziecięcych lat, mam przywilej wychowywania naszych dzieci bez konieczności wychodzenia do pracy na osiem czy dziesięć godzin dziennie. Smutną prawdę stanowi fakt, że bardzo niewiele matek w dzisiejszym świecie ma nieograniczony czas dla swoich dzieci. Ja za to szczęście będę dozgonnie wdzięczna. Złoszczą się czasem nasze pociechy, że każemy im wyrywać chwasty, sprzątać w domu i na zewnątrz, pomagać w wyrobie przetworów różnego rodzaju (my też się złościliśmy na naszych rodziców). Są jednak dni, kiedy wchodzę do kuchni, a moje córeczki gotują, pieką, sprzątają. Wtedy serce rośnie w dumę i radość, że poświęcony im czas kiedyś otworzy im drogę do samodzielności i zaradności.

W maju świętujemy macierzyństwo. Życzę wszystkim mamom, babciom, ciociom, by miały czas zwolnić, usiąść w słoneczku, wsłuchać się w przyrodę wokół. Życzę Wam i sobie, by trud macierzyństwa przynosił słodkie owoce w postaci szczęśliwych dzieci.



Katarzyna Hypsher