W kawiarence „Sułtan” cz.2 | HANNA CZERNIK
Wszystko, co ludzkie, ewoluuje, zmienia się, przeobraża. Nie tylko co ludzkie. Natura sama przekształca się nieustannie, dopasowuje do zmieniających się warunków. Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, twierdził Heraklit. Ona bez przerwy płynie, jeśli wejdziesz po raz drugi, już nie jest ta sama. A nawet gdyby była, my zmieniliśmy się w tym czasie i inaczej ją odczujemy. Więcej, można powiedzieć, że tylko zmieniając się pozostajemy prawdziwi…
Kawiarnie nie mogły oprzeć się temu wszechobecnemu prawu i ono kształtowało ich funkcję, ich menu, ich społeczną rolę. Rewolucja powoli odchodziła z kawiarni, choć we Francji trzymała się najdłużej, bo też Francuzi rewolucję mają, wydaje się, we krwi - od gilotyny po barykady - i przez cały wiek XIX co i rusz one wybuchały: lipcowa 1830, lutowa 1848, Komuna Paryska na wiosnę 1871 roku. Jeszcze w czasie wojny algierskiej, w latach 50 tych ubiegłego wieku, przeciwnicy polityki De Gaulle’a, wypadli z kawiarni w dzielnicy Saint-Germain-des-Prés wyrywając kamienie z bruku ulic i ciskając je w przejeżdżające eleganckie samochody.
Edward Hopper, Nocne marki, 1942 rok
Niemniej jednak kawiarnie coraz częściej stawały się wylęgarnią rewolucji innego rodzaju - obyczajowej, artystycznej, literackiej, a nawet ekonomicznej. Właśnie ten ostatni aspekt najwyraźniej widać w krajach anglosaskich. Od początku ich rola wiązała się tam w dużej mierze z prowadzeniem biznesu i tak jedna z pierwszych na zachodnim kontynencie, o znamiennej nazwie i takiejże lokalizacji: Merchant’s Coffee House, otworzona w 1780 roku przy Wall Street w Nowym Jorku, przekształciła się w siedzibę banku i nowojorskiej Izby Handlowej, podobnie jak londyńska Jonathan’s Coffee House stała się zaczątkiem słynnej London Stock Exchange. W Anglii klientela kawiarnii, skupiających zwykle ludzi o podobnych zainteresowaniach czy politycznych poglądach - Tories lub Whigs, maklerów i kupców, naukowców i filozofów, księgarzy i literatów - powoli przenosiła się do klubów, które przejęły ich rolę i w połowie XIX stulecia zdominowały towarzyską scenę, tracąc jednak egalitarny charakter ‘penny universities’, jak je nazywano w poprzednich stuleciach. W Stanach, mimo iż pierwszą kawiarnię otworzono w Bostonie już w 1676 roku, całe sto lat przed uzyskaniem przez kolonie niepodległości i wcześniej niż w większości krajów europejskich, moda się nie przyjęła i nie poszła lawiną, jak w Londynie czy Paryżu. Kawa długo ustępowała w popularności herbacie, mimo krótkiego nad nią zwycięstwa w okresie Boston Tea Party, kiedy Synowie Wolności, organizacji pod przywództwem Samuela Adamsa - teraz jego podobiznę widzimy najczęściej na opakowaniach piwa - wdarli się na pokłady trzech statków należących do brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i wyrzucili za burtę cały ładunek herbaty zwolnionej przez Koronę ze opłat celnych i miejscowego opodatkowania. Ówcześni Amerykanie powoli przywyczajali się do kawy, ale na ślady większej obecności instytucji kawiarni w Stanach trzeba czekać XX wieku, a i tak nigdy nie zyskała ona europejskiej popularności i roli. W wielkich miastach miała swoje nisze, oczywiście, przede wszystkim w nowojorskich dzielnicach Little Italy i Greenwood Village, bostońskiej North End czy North Beach w San Francisco. Od połowy ubiegłego stulecia stawały się one okazjonalnie miejscami rozrywki i tzw. American folk music revival z nimi się wiąże. Kawiarnie Greenwich Village, a potem North Beach stały się też miejscem spotkań pokolenia beatników, którego najbardziej znanym współtwórcą jest Jack Kerouac, z najsłynniejszą powieścią On the Road i sztuka teatralną zatytułowaną, nomen omen, Beat Generation... Intensywnie polityczna atmosfera lat 60 też nie mogła ominąć enklaw kawiarnii i takie sławy późniejszych lat, jak Joan Baez czy noblista Bob Dylan, zaczynali swoje kariery w nich śpiewając... A piosenkarz bluesa Samuel John „Lightnin’” Hopkins opłakiwał zaniedbywanie się ‘jego kobiety’ w domowych obowiązkach z powodu jej przesadnego przywiązania do kawiarnianych nawyków w piosence, zatytułowanej znamiennie: Coffee House Blues:
Mama got mad at papa ‚cause he didn’t bring no coffee home
Mama got mad at papa ‚cause he didn’t bring no coffee home
Niemniej jednak w USA kawiarnie nigdy europejskiego (czy argentyńskiego) znaczenia i popularności nie zyskały, aż do czasów wszechobecnych sieci, przede wszystkim Starbucks, ale choć można tam napić się dobrej kawy, jakież to porównanie! Może najbardziej wyraziście odczuwamy różnicę między europejską gwarną, twórczą, łączącą ludzi kawiarnią a jej amerykańskim odpowiednikiem patrząc na obrazy tego wielkiego portrecisty amerykańskiej samotności, Edwarda Hoppera.
Tymczasem w Europie kawiarnie kontynuując dawne tradycje zyskiwały też nowe znaczenie i nową rolę. Emil Zola pisał swój słynny, poruszający list otwarty J’accuse - oskarżenie francuskiego rządu o fabrykację faktów w głośnej sprawie Dreyfusa, ostatnio sportretowanej w świetnym filmie Romana Polańskiego Oficer i szpieg - przy stoliku paryskiej kawiarni Durand. Nazajutrz, 13 stycznia 1898 roku, L’Aurore opublikowała artykuł i prezentowała go, gdzie? W kawiarniach, oczywiście, w których wykładano codzienną prasę do użytku klientów. Bo mimo rozwoju mediów prasowych kawiarnia ciągle była w Europie miejscem, gdzie przychodzono nie tylko dla filiżanki dobrej kawy, ciastka, a później i innej przekąski z winem. Zbierano się tam po nowinki, po wiadomości, na dyskusje, rozmowy, wymianę opinii. Intelektualiści, aspirujący do uznania artyści, poeci, politycy znajdowali w kawiarniach słuchaczy, rozmówców, patronów, przyjaciół…Mogłeś nie znać czyjegoś adresu zamieszkania, ale zawsze było wiadomo, w której kawiarni można tę osobę spotkać. Łatwiej, głosili niektórzy, zmienić swoją religię, niż swoją kawiarnię! Dla wielu była więc ona swojego rodzaju świątynią, gdzie obowiązywał specyficzny rytuał, a rozmaici intelektualni bogowie swoich czasów przyjmowali hołdy składane przez wiernych wasali. Jean-Paul Sartre królował w słynnej Café de Flore przy Boulevard Saint-Germain zawsze otoczony wianuszkiem zmieniających się dworaków. Apollinaire, natomiast, jako młody człowiek ( nigdy z młodości nie wyszedł, zmarł w wieku 38 lat..) miał zwyczaj jeść lunch w La palette i udawać się na kawę do de Flore, ale nigdy nie opuszczał wtorkowych wieczorów poetyckich Paula Forta w Closerie des Lilas, w której też Ernest Hemingway napisał opowiadanie Rzeka dwóch serc... Impresjonizm, wg Rogera Shattucka, był “pierwszym malarskim nurtem całkowicie zorganizowanym w kawiarniach” - takich jak Café Guerbois , czy później Café de la Nouvelle Athène przy placu Pigalle. Ruch dadaistów w kawiarniach Zurychu...Do dziś w wielu starych lokalach można znaleźć popiersia, głowy i inne rzeźby czy obrazy przedstawiające sławnych bywalców dumnie eksponowane przez właścicieli. I ciekawe, że amerykańscy twórcy upamiętnieni są nierzadko właśnie w kawiarniach Paryża czy, jak Hemingway, również Madrytu, w których jako tzw. expats bywali, szczególnie w latach 20 i 30 dwudziestego wieku. Po I wojnie światowej w Paryżu mieszkało więcej Amerykanów niż w jakimkolwiek innym europejskim mieście. Intelektualna elita “straconego pokolenia” – Hemingway, Zelda i F. Scott Fitzgerald, Ezra Pound, czy John Dos Passos – brylowała w słynnym salonie artystycznym Gertrudy Stein, która wolała taką wersję spotkań, bo “w café wielu do końca wykładu czy recytacji nie wysiedzi…” W Folies Bergere tańczyła Josephine Baker. I oczywiście wszyscy oni odwiedzali paryskie kawiarnie. Pokazał to między innymi nie tak dawno Woody Allen w swojej fantazyjnej komedii Midnight in Paris.
A w Polsce?
O słynnych kawiarniach i ich jeszcze sławniejszych bywalcach można mówić nieskończenie, co oczywiście daleko wykracza poza możliwości i ramy tego artykułu. Kamerę wspomnień zatrzymujemy więc tylko na niektórych kadrach. I spieszymy z nią do Polski, bo w niej też dużo i bardzo ciekawie się działo.
Kawiarnie, nierzadko nazywane ze swojska cukierniami, zyskiwały szybko na popularności przez cały wiek dziewiętnasty i w połowie tego stulecia Warszawa, Lwów czy Gdańsk liczyły już sobie po dwusetkę lokali. Kraków o wiele mniej, choć nigdy nie abdykował on ze swej stołecznej roli, był wówczas małym prowincjonalnym miastem. Niewiele blichtru zostało z dawnej stolicy Jagiellonów, nawet w Galicji został on zdetronizowany przez dynamiczny Lwów. Tadeusz Żeleński - Boy porównywał ówczesny Kraków do lewego brzegu Paryża: to był lewy brzeg, wcale imponujący; nie powstydziłaby się go żadna stolica. Ale na tym był koniec: gdy na prawym brzegu Sekwany huczy cały nowoczesny, bogaty, ludny, modny Paryż, na prawym brzegu Wisły były tylko — Dębniki…I właśnie w tym zatęchłym wówczas w swoim konserwatyzmie Krakowie powstał pierwszy polski kabaret literacki w cukierni Apolinarego Jana Michalika, zwanej popularnie Jamą Michalikową. Z niego to rozległ się w październiku 1905 roku i poniósł po Polsce pierwszy wielki wybuch śmiechu. Zaczęło się od braci malarskiej, bo Akademia Sztuk Pięknych mieściła się zaraz za Bramą Floriańską, o może 300 m od tej kawiarni przy ulicy Floriańskiej 45:
Miał se Michalik cukiernię,
Kupczył w niej trzeźwo i wiernie,
Kawusia, ciastka i pączki,
Zapłata z rączki do rączki. (…)
W pobliżu świątynia stała sztuk,
Stamtąd się zakradł najpierwszy wróg,
Malarze lokal obsiedli,
Iżby w nim pili i jedli.
Dziwi się wszystko w tej budzie,
Cóż tu się schodzą za ludzie!
Chłop w chłopa dziki, kosmaty,
A portki na nim na raty…
(Boy, Słówka)
Michalik, poczciwy i przedsiębiorczy mieszczuch, początkowo z niechęcią patrzył na tę - w jego oczach - hałastrę artystyczną, która opanowała jego kawiarnię. Kiedy Stanisław Wyspiański zaproponował, że wymaluje mu lokal od sufitów po podłogi jedynie za cenę farb, Michalik odmówił. Wiele lat później zwierzył się Karolowi Fryczowi, że bardzo decyzji żałuje...Wyobrażamy sobie! I nas ogarnia żal. Choć utalentowani plastycy zdobili przez lata wnętrze kawiarni, w tym klepiący biedę nieraz w ten sposób regulowali po prostu swoje rachunki, pozostaje wielki niedosyt nigdy nie zrealizowanego dzieła…Do malarzy dołączyli wkrótce u Michalika dziennikarze Czasu i literaci, przede wszystkim przybyły świeżo z Paryża Jan August Kisielewski, jeden z najwybitniejszych dramaturgów modernistycznych (i stryj Stefana, popularnie zwanego Kisielem). Także Edward (Edziula) Żeleński, brat Boya, główny totumfacki Kabaretu. To wszystko była intelektualna elita nie tylko Krakowa i pomysł scenki kabaretowej, trochę na wzór paryskiego Le Chat Noir, wykluł się bardzo szybko. Zielony Balonik - wspomina Boy - zaczął się tuż po wybuchu rewolucji 1905, skończył w okresie wojny bałkańskiej (1912). W tej właśnie dacie można by znaleźć głęboki sens. Wszak to rok, w którym rozpoczęło się owo podziemne drżenie, mające doprowadzić do wielkich wydarzeń i do naszej wolności. Zastanawiam się dzisiaj, czy najistotniejszym motorem naszych balonikowych zabaw nie było instynktowne antycypowanie tej wolności? Czy nie były one najskwapliwszą rewindykacją prawa do śmiechu, do swobodnego spojrzenia na świat, czy nie było zdjęciem żałoby… „Dusza nie zna interwałów”, jak mawiał Przybyszewski. A czas to jest pojęcie na wskroś użytkowe, lansowane przez zegarmistrzów i fabrykantów kalendarzy.
Boy dołączył do autorów Balonika w drugim roku jego działalności, on poważny dr Żeleński,
ale szybko zaczął grać w nim pierwsze skrzypce i wkrótce zapewniał sam jeden połowę repertuaru. I tak naprawdę tylko jego wierszyki pisane dla żartu i na uboczu lekarskiej praktyki, przetrwały próbę czasu. Bo ta elitarna zabawa zanurzona była w realiach epoki, dziś często już nieczytelnych. Nawet Boyowska satyra czasami już do nas nie trafia, czas jest największym, by sparafrazować St.J.Leca, żartożercą… Dla Tadeusza Boya Żeleńskiego twórczość zielono balonikowa stała się jednak tym, czym podniesienie śluzy na rwącej rzece. Nagromadzony w nim talent, bezbłędny słuch literacki i umiłowanie literatury znalazły swój upust i już nie dały się zatrzymać. Droga, jaką odbył od żartobliwych wierszyków pisanych dla grupy znajomych w modnej krakowskiej kawiarni do genialnego przetłumaczenia całego kanonu francuskiej literatury, od Villona po Prousta, do tomów znakomitych teatralnych recenzji i esejów, do kampanii światopoglądowych o najważniejsze społecznie sprawy jego czasów, do dziś zresztą zatrważająco aktualne - przyprawia o zawrót głowy. A jednak nawet i one w słowach Jana Kotta, “stały się świadectwem epoki i urosły do wielkiej satyry. Toteż nic dziwnego, że dopiero teraz zaczynamy odkrywać ich istotną literacką genealogię, ich prawdziwe miejsce historyczne. Słówka stają nagle obok dramatów Kisielewskiego: ‚W sieci’ i ‚Karykatur’, obok ‚Moralności pani Dulskiej’ i obok... ‚Wesela’.” Czy może być większa literacka nobilitacja? Znajdziemy w nich opis nieprzyjęcia witraży Wyspiańskiego do katedry, życie kawiarniane, kanonizację królowej Jadwigi, krytykę nierzadko obosieczną i kabotyna i filistra. Spór o język, zwłaszcza miłosny zapleśniały w staroświeckości. Także, czasem absurdalny, spór o zabytki:
Tu pod tą gruszką drzemał Kościuszko,
dopiero robi się skweres.
A pod tą drugą Kołłątaj Hugo
załatwiał mały interes.
Chcą kłaść fundament,
ci dalej w lament:
Na Boga, nie tykaj gruszki!
I płać tu człeku, po całym wieku
koszta rebelii Kościuszki!
(Boy, Słówka)
Kazimierz Sichulski, Kabaret szalony, 1908 r. W swej karykaturze Sichulski przedstawił twórców Zielonego Balonika − krakowskich literatów i artystów w szalonym korowodzie, kierujących się w stronę księżyca, gdzie oczekuje na nich z toastem Mistrz Twardowski. W centrum postać Boya-Żeleńskiego
Co najistotniejsze jednak, weszły po prostu Słówka w krwioobieg polszczyzny i wielu z nas cytuje do dziś Boya, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, nie uświadamiając sobie literackich proweniencji ulubionych powiedzonek. ‘Oto jak nas biednych ludzi, rzeczywistość ze snu budzi’, ‘Mówili o niej bógwico, że jest tylko pół dziewicą’, ‘Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz’, ‘Toż tam przecież siedzą w niebie Rafaele i Van Dycki, można by stworzyć w potrzebie mały kursik estetyki!’, ‘Każdy wrzeszczał o czym innym jak zwykle w życiu rodzinnym’, ‘Bo paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy.’ ’Pełna wrzasku ziemia polska - Od Chicago do Tobolska.’ ‘Życie ludzkie na pozór to jest zwykły kawał, lecz nie tak jest on prosty, jakby się wydawał.’ etc, itp, itd…
Jama Michalika - niedgyś kultowa kawiarnia krakowskiej bohemy, gdzie powstał ‚Zielony Balonik” – pierwszy polski kabaret literacki, założony przez krakowskich poetów, pisarzy i plastyków działał w latach 1902-12. Kawiarnia działa do dzisiaj.
Zielony Balonik przeminął, została po nim wielka legenda, a goszcząca go Jama Michalikowa rozsławiona została na całą Polskę i do dziś odcina intratne kupony od swojej historii. I choć miał dziesiątki, a może i setki naśladowców, większości nie udało się nawet zbliżyć do jego poziomu i klasy. Ale pałeczka nie została porzucona, podjęła ją Warszawa, a my w wehikule czasu omijając trudne, głodne lata pierwszej wojny światowej przenieśmy się do wolnej Polski i jej podnoszącej się z wojennej biedy stolicy. Także do jej najsłynniejszych literackich kawiarni!
Zaczęło się od Pod Picadorem, skromnego lokalu otworzonego przez grupę młodziutkich poetów - Leszek Serafinowicz (Jan Lechoń) miał wówczas 19 lat, Słonimski i Tuwim niewiele więcej - przy Nowym Świecie 57, bez żadnego kapitału, z przekształconej na ten cel źle prosperującego baru mlecznego należącej do niejakiego pana Życkiego (Tuwim szybko przemienił go na Kefirzycki) wg prostej umowy “pańskie kawy, nasze wejścia”. Salę pomalowali nie szczędząc fantazji i humoru zaprzyjaźnieni malarze futuryści i wchodzącym ‘trzeba było dłuższej chwili, by oswoić się z oszałamiającym chaosem ich dzieła’. W tym nierealnym wnętrzu kawę i herbatę - nic więcej nie było, podawały kelnerki ubrane w bretońskie czapki z trudem przeciskając się przez gęsto ustawione stoliki, dodając do eklektycznego, nieco niesamowitego efektu. Zapał młodych odpowiadał ich talentom i kawiarnię reklamowały znakomite afisze, projektowane przez uzdolnionego plastycznie Słonimskiego, także regulamin i fantazyjnie, z humorem ułożony cennik. Pierwszy wieczór, już 29 listopada 1918 roku, kilkanaście dni po powrocie Piłsudskiego z Magdeburga, był bezpłatny, następne za groszową opłatą 5 marek, słuchać więc wierszy można było niemal za darmo. Jednak, gdy gość życzył sobie czegoś więcej, ceny rosły oszałamiająco: rozmowa z poetą - do 5 min- kosztowała już 50 marek, objaśnienie utworu - 75. Rękopis wiersza wyceniano na 150, a dedykacja podnosiła cenę do 500. Kobiety bez różnicy płci (!!), narodowości i wyznania, posiadające co najmniej 75 tysięcy posagu, mogły składać oferty matrymonialne, choć nie dotyczyło to już żonatego Tuwima. Tak więc poeci bawili się przednio i już premierowy wieczór okazał się wielkim sukcesem. Maria Morska recytowała romantyków. Autorzy czytali swoje wiersze, które już wkrótce miały potoczyć się sławą po całej Polsce: Lechoń i Słonimski, Iwaszkiewicz ze swoim śpiewnym kresowym akcentem i Tuwim pięknym głosem z idealną dykcją - nie gubiła się żadna sylaba - których mogliby mu pozazdrościć najlepsi aktorzy. Na ten pierwszy wieczór zawitał jako gość Wierzyński - przyszli Skamandryci byli więc w komplecie…Nie mieli oni zamiaru naśladowania legendarnego Zielonego Balonika - inne były czasy, inna publiczność, inne realia. Tamten kabaret w Jamie Michalikowej był elitarną zabawą towarzyską, można było wejść tylko z zaproszeniami nie rozdawanymi łatwo. Pod Picadorem mógł znaleźć się każdy, ot z ulicy, zainteresowany poezją, ale też jaka to była poezja! W Krakowie satyryczne wierszyki układali głównie amatorzy, tutaj swoje wiersze recytowali przyszli najwybitniejsi poeci pierwszej połowy XX wieku, którzy wołali: ‘ojczyzna moja wolna, wolna, więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada!’ A fakt, że Picador cieszył się dużą popularnością świadczy, jak wygłodzona nie tylko dosłownie była warszawska publiczność, jak spragniona polskiego słowa i poezji głoszonej otwarcie, bez czujnego oka rosyjskiej cenzury. Kawiarnia Pod Picadorem nie przetrwała długo, zaledwie kilka miesięcy, ale od razu w wolnym kraju kontynuowała tradycję literackiej kawiarni, tego znaku rozpoznawczego kulturalnej Europy.
Jeśli Picador okazał się efemerydą, to najgłośniejsza kawiarnia dwudziestolecia, Ziemiańska przy Mazowieckiej 12, zwana czasem Małą dla odróżnienia o jej filii i z aluzją do początkowych niewielkich rozmiarów, przetrwała cały czas międzywojnia. Nie sposób przecenić jej roli i jej legendy. Powojenna Warszawa przyciągała talenty z całej Polski, a świetna lokalizacja o krok od Zachęty i Filharmonii, niedaleko Akademii Sztuk Pięknych i Uniwersytetu, a także doskonałe jej prowadzenie przez właścicieli: przedsiębiorczego, z rozmachem Karola Albrechta i spokojnego, o artystycznym zacięciu olbrzyma Skępskiego, zapewniły jej nieprzemijający sukces. Wyroby lokalu cieszyły się wielką renomą, podawano tam wszystko z rozmachem, nawet śledzia na słodko, a zamówiony na jubileusz wielkiego aktora Ludwika Solskiego tort miał średnicę jednego metra i ozdobiony był makietą greckiego teatru z aktorskimi maskami. Bywali tam wszyscy. Malarze mieli swój kącik, zaznaczony powieszonym rysunkiem filiżanki z przyczepioną doń prawdziwą łyżeczką. W pobliżu był stolik grupy Kwadryga, przy którym okazjonalnie siadał efemerycznie z grupą związany K.I. Gałczyński, żartobliwie tak do tych czasów nawiązujący w Śmierci poety:
Zna go dobrze Warszawa:
Pożyczał - nie oddawał,
nasienie drańskie;
a „poetyczne dale”
to były te skandale
w Małej Ziemiańskiej.
W salach na górze, ozdobionych polichromią przez ucznia Mehoffera, Wacława Borowskiego, w końcu lat 30 prezentował swoje programy kabaret Małe Qui pro Quo, w którym śpiewał Mieczysław Fogg, a Hanka Ordonówna na zamówienia publiczności często przypominała przebój tych lat Miłość ci wszystko wybaczy, kompozycji Henryka Warsa do słów Juliana Tuwima.
Bo też prawdziwymi królami Ziemiańskiej byli Skamandryci. Miejsce na półpiętrze ze sporym dębowym stołem, fotelami i coraz bardziej wytartą małą kanapą - dla nich i ich gości było zarezerwowane, chronił je rysunek profilu Lechonia na ścianie, tego Cerbera elitarnej ‘górki’- i nawet gdy nikogo tam nie było, a lokal przepełniony, niepowołani wstępu nie mieli! To półpiętro, ten stolik, wspomina Irena Krzywicka, stał się rodzajem klubu, bardzo zamkniętego, w jednych budził tęsknotę, w innych zawiść. Porządku pilnował Lechoń i tylko osoby utalentowane mogły dostąpić zaszczytu. Do bywalców oprócz tej piątki, okazjonalnie Leśmiana, Boya-Żeleńskiego, a także zaprzyjaźnionego z nimi generała Wieniawy - Długoszowskiego, zainteresowanego literaturą pierwszego ułana i hulaki Drugiej Rzeczypospolitej, należały też wybitne i piękne panie: Maria Pawlikowska Jasnorzewska, Zofia Stryjeńska, Kazimiera Iłłakowiczówna, Irena Krzywicka, satyryczka Magdalena Samozwaniec, z którą wiąże się pyszna scenka, jaka rozegrała się w Ziemiańskiej w roku 1931: Wchodzi do kawiarni Jarosław Iwaszkiewicz i widzi, że przy barze siedzi Magdalena, wychyla wódkę za wódką (tam ją serwowano) i strasznie płacze. “Madziu, co Ci się na Boga stało??” - Ach bo ta jędza, Lilka (jej siostra, Maria Pawlikowska), wychodzi już trzeci raz za mąż, a ja nawet drugiego starającego się nie mam...buuu” “Madziu, kłania się szarmancko Iwaszkiewicz, gdybym nie był żonaty, natychmiast bym Ci się oświadczył!” Samozwaniec ociera łzy i patrząc na niego z ukosa mówi, jak to ona nie wymawiając głoski ‘r’: “Ależ co ty za głupstwa opowiadasz, dhogi Jahosławie, przecież ja nie jestem taka piękna, jak Julek Ostehwa!”. O Wieniawie - Długoszowskim też krążyły liczne anegdoty, najsłynniejsza o jego przybyciu do wnętrza Ziemiańskiej na koniu, ale to musi być apokryf, bo drzwi do kawiarni były obrotowe, więc sztuczka nie mogłaby się udać. Niesamowitą postacią był inny bywalec ‘górki’, Franc Fiszer, erudyta, filozof, literat, który nigdy niczego nie napisał, ale jego bon moty powtarzała cała Warszawa. Wieść niesie, że to on był pierwowzorem popularnego bohatera baśniowej opowieści Jana Brzechwy, Ambrożego Kleksa. Natrętnych rozmówców zwykł był zbywać ripostą: No dobrze, proszę pana, ale czy chaotyczne kombinacje efemerycznych pryncypiów są w stanie zdeterminować neutralną cywitatywę absolutu dobrego i złego, czy nie są w stanie?...To on jest też autorem słynnego powiedzenia o Leśmianie: ‘Przed pałac Zamoyskich zajechała pusta dorożka i wysiadł z niej Leśmian’ ( wielki poeta był malutkiej postury). Życie zakończył jako clochard, ale humor nie opuszczał go do końca. W 1937 roku, przewieziony z udarem do szpitala, po odzyskaniu przytomności zawołał do najbliższego lekarza: ‘Ej, kelner! Pół czarnej, ale zaraz!”. Umarł recytując Albatrosa Baudelaire’a w przekładzie Bronisławy Ostrowskiej.
***
Świat opisany w powyższym szkicu już nie istnieje, nie żyją jego bohaterowie. Dwaj zginęli śmiercią samobójczą w Nowym Jorku. Jeden został rozstrzelany przez Sowietów we Lwowie. Tuwim zmarł w 1953 roku w Zakopanem, pisząc przed śmiercią na kawiarnianej - jakby inaczej - serwetce: ‘Dla oszczędności zgaście światłość wiekuistą, gdyby mi miała kiedykolwiek zaświecić...’Przeminęli razem z epokami, w których przyszło im żyć. Nie istnieje wiele kawiarni, które były świadkami ich pracy, rozrywki, triumfu, śmiechu, rozczarowań, albo zmieniły one swój charakter. Kamienica, w której mieściła się Ziemiańska, spłonęła w powstaniu warszawskim…Istnieje klimat czasu, który wpływa na artystów. W niejednej europejskiej kawiarni, w bezpośrednich rozmowach prowadzonych na wpół serio, rodziły się nowe kierunki. To nie był jedynie snobizm, to było szukanie wewnętrznych mechanizmów tworzącej się sztuki na gorąco, in statu nascendi. Nieprzymuszona, swobodna rozmowa i nieobowiązująca szermierka słowna wyzwala wyobraźnię. Są to podróże w kraj sztuki, gra w sztukę, zabawa, która z czasem może spalić oczy i serce...
Wielka rola kawiarni jako kuźni intelektualnej zaczęła przygasać wraz z coraz większym rozwojem mediów, Internetu, innych form komunikacji międzyludzkiej. Ale nie przeminęła zupełnie. W Europie, na pewno w Polsce, organizuje się w kawiarniach spotkania z autorami, wernisaże plastyków, nierzadko też kawa i książki spotykają się w jednym lokalu. Ale to już nie to samo, co niegdyś. Nieustannie przemija postać świata...
Czy w kawiarence „Sułtan”
przed panią róża żółta?
Czy obok pan, co miał
tę różę i pani dał?
Czy oni tam są?
Czy oni- jeszcze-tam są?